CO POWIEDZIAŁABYM MŁODSZEJ SOBIE? MOJE BŁĘDY Z LICEUM

liceum

W tym roku mija dekada, odkąd skończyłam liceum i zdałam maturę. Naprawdę nie wiem, kiedy to tak zleciało… Gdybym mogła cofnąć się w czasie z zachowaniem aktualnej świadomości, chętnie bym z tego skorzystała. Przeniosłabym się do 2009 roku, do momentu, w którym kończę gimnazjum i wybieram szkołę średnią. I wszystko zrobiłabym inaczej.

Zainspirowana majową rocznicą postanowiłam opublikować dziś post z cyklu: Co powiedziałabym młodszej sobie? A powiedziałabym sporo, wierzcie mi!

Zwłaszcza, gdybym spotkała tę zagubioną nastolatkę, która nie wiedziała, co ze sobą począć po gimnazjum (i która wciąż gdzieś tam we mnie siedzi). Która nie miała pomysłu na siebie i szła po najmniejszej linii oporu. Którą nikt nie potrafił odpowiednio pokierować, doradzić, zmotywować. Która karmiona była tekstami w stylu: „Liceum to najlepszy etap w życiu”, „Studia to jedyna słuszna droga, a liceum najlepiej cię do nich przygotuje”, czy „Po studiach znajdziesz lepszą pracę niż bez nich”. I która wierzyła w te wszystkie bzdury.

Bo może dla niektórych liceum to najlepszy etap życia. Ale wcale nie musi taki być – i nie ma w tym nic złego. Szkoda tylko, że tak mało się o tym mówi…

moje błędy z liceum

Gwoli ścisłości – w tym poście nie mam zamiaru się skarżyć ani żalić, bo czasu niestety nie cofnę, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciała. Poza tym uważam, że w tamtym momencie życia podejmowałam najlepsze decyzje, na jakie mogłam sobie pozwolić. Gdybym wiedziała, że będą złe, to bym ich nie podjęła, czyż nie? Piszę jednak ten post z nadzieją, że może komuś młodszemu ode mnie pomoże on w podjęciu decyzji. Bo może kogoś trapią właśnie podobne rozterki, związane z wyborem życiowej drogi dla siebie, i dzięki temu wpisowi będzie mu odrobinkę łatwiej? Ze świadomością, że każdy popełnia błędy i że wszystko da się później odkręcić. Bo długie życie jeszcze przed nim i choć ta licealna decyzja na pewno ma na nie wpływ, to jednak nie tak ogromny jak słyszymy, bądź sami myślimy.

A poza tym to mam ogromną ochotę to wszystko z siebie wyrzucić. Ot tak, po prostu.

MOJE BŁĘDY Z LICEUM, CZYLI CO ZROBIŁABYM INACZEJ

Po pierwsze: Wcale bym do tego liceum nie poszła.

I nie mówię tu tylko o konkretnym miejscu, ale o samej instytucji. W szkole podstawowej i gimnazjum wbito mi do głowy, że jedyna, słuszna ścieżka w moim życiu to liceum i studia. Miałam poczucie, że nie mogę z niej zboczyć, bo zmarnuję sobie życie i przy okazji zawiodę innych. Że właśnie to jest dla mnie najlepsze i że nie warto w ogóle brać innych opcji pod uwagę, bo one tylko zmarnują mój potencjał. Że właśnie taki wybór sprawi, iż stanę się KIMŚ (cokolwiek by to nie znaczyło).

CO. ZA. BZDURY.

Teraz wybrałabym technikum o jakimś „przyszłościowym” profilu. Nie wiem, może rachunkowość? (W 2009 roku, w odróżnieniu od czasów współczesnych, nie było u mnie za dużego wyboru, jeśli chodzi o profile, ale na pewno bym coś interesującego dla siebie znalazła). Podeszłabym do matury, zdała technika i jakbym chciała, to poszłabym na studia. A jak nie, to znalazłabym pracę i rozwijała swoje umiejętności w danym zawodzie. Bo skoro bym go miała, to mogłabym zacząć zbierać doświadczenie. I hajs. A gdyby okazało się, że to jednak nie to, to bym się przebranżowiła. Bo choć wbijają nam do głowy, że wkraczając w dorosłość podejmujemy najważniejszą decyzję w życiu, to jest to gówno, a nie prawda. Wszystko można zmienić (przede wszystkim MY i nasze zainteresowania z czasem się zmieniają). Życie jest długie i nie warto go marnować na brnięcie w bagno, w które weszliśmy, mając te naście lat, gdy jeszcze nie do końca znaliśmy siebie.

biblioteka liceum

Po drugie: Byłabym bardziej odważna.

Mowa tu zarówno o odwadze do zboczenia z utartej ścieżki, jak i o odwadze międzyludzkiej. Jak sobie przypomnę tę wystraszoną, nieśmiałą nastolatkę, jaką byłam w liceum, to mam ochotę mocno ją przytulić.

A potem dać jej kopa na rozpęd.

Mimo że już na samym początku liceum czułam, że to nie to, że źle wybrałam, bałam się zmienić szkołę. A nawet sam profil. Wolałam się męczyć przez trzy lata z obawy, że moje niezdecydowanie będzie dla kogoś problemem. Bałam się zmian. Czułam się głupia i bałam się, że sobie nie poradzę. Do tego mój brak pewności siebie sprawiał, że bałam się odezwać, że coraz bardziej zamykałam się na świat. Bałam się, że ktoś mnie zauważy, mimo że tak bardzo chciałam być zauważona.

Królowa sprzeczności to ja.

Przez całe liceum towarzyszył mi ten irracjonalny strach, że zrobię coś głupiego – że podejmę jakąś głupią decyzję albo wygłupię się przed innymi. A najgłupsze, co wtedy zrobiłam, to był strach przed zrobieniem czegokolwiek!

Po trzecie: Skupiłabym się na konkretnych przedmiotach.

Byłam typem osoby, której uczenie się przychodziło z łatwością. Mimo że wielu zapewne brało mnie za kujona, siedzącego po nocach nad książkami, ja tak naprawdę prawie w ogóle się nie uczyłam. Mi samo bycie i słuchanie na lekcji dużo dawało, do tego znając podstawowe fakty, umiałam tak to opakować, by sprzedało się na dobrą ocenę. Tzw. lanie wody – ta umiejętność nieraz ratowała mi w życiu skórę.

Do matury też podeszłam bez przygotowania. I zdałam ją nie najgorzej. A co by było, gdyby chciało mi się uczyć? Gdybym skupiła się na konkretnych przedmiotach i przyłożyła się do nich? A nie była „dobra” ze wszystkiego. Bo jak coś jest uniwersalne, do wszystkiego, to tak naprawdę jest do niczego. Tak właśnie było ze mną – ani humanista, ani ścisłowiec.

Po czwarte: Przyłożyłabym się do nauki języków obcych.

To jest mój największy licealny błąd. Przez to, że zdobywanie dobrych ocen przychodziło mi ze względną (bo różnie z tym bywało) łatwością, popadłam w marazm i nie skupiłam się na tym, co teraz ułatwiłoby mi życie. Języki obce. Nie jakieś matmy, fizyki, polskie, tylko języki obce. Certyfikaty, dodatkowe kursy i zdobywanie umiejętności biegłego porozumiewania się w języku obcym. To właśnie to otwiera drzwi na świat.

Wiadomo, że wszystko można nadrobić… oprócz straconego czasu. A ja go w liceum miałam aż nadto. I traciłam na głupoty, zamiast uczyć się języków obcych.

Po piąte: Robiłabym coś poza szkołą.

Znalazłabym sobie jakieś hobby. Zajęcie. Zainteresowanie. Coś, co chciałabym rozwijać. Co dawałoby mi kopa do działania. Nawet jeśli nie miało by to być przydatne w życiu, to chociaż żeby sprawiało mi frajdę. I pozwalało na zmianę towarzystwa i było swego rodzaju odskocznią od licealnych murów.

A nie tylko smutna, codzienna egzystencja między szkołą a domem…

Po szóste: Otworzyłabym się na nowe znajomości.

Towarzysko liceum wspominam najgorzej ze wszystkich dotychczasowych etapów mojego życia. Dużo jest w tym mojej winy. Mojego braku pewności siebie, poczucia, że jestem głupia, brzydka i nic niewarta. Zwłaszcza zainteresowania kogokolwiek. Czułam się gorsza od innych, przez co zamykałam się w sobie coraz bardziej, nie dając się nikomu bliżej poznać. Wolałam schować się w czyimś cieniu. Wolałam obudować się skorupą wrednej, niedostępnej jędzy, niż wyjść do ludzi i przeżyć te trzy lata w szerszym gronie. By mieć życie towarzyskie i super wspomnienia z tego okresu.

Po siódme: I nie przejmowałabym się tym, co pomyślą sobie inni.

Dużą rolę w moim wyalienowaniu się miał overthinking. Za dużo myślałam o tym, co myślą sobie inni, jednocześnie zapominając o sobie. Zamiast skupić się na tym, co ja o czymś myślę, próbowałam się za wszelką cenę dopasować. Dać się polubić, ale tylko w taki sposób, by nikt nie mógł sobie o mnie czegoś przykrego pomyśleć. Bo przecież świat się wtedy zawali.

A to nieprawda. Ludzie zawsze będą sobie coś myśleć, zawsze komuś coś nie będzie pasować. Nie ma jeszcze takiej osoby, którą lubiliby wszyscy bez wyjątku i o której nikt nigdy nie pomyślałby czegoś okropnego. Zamiast przejmować się takimi błahostkami, trzeba robić swoje. Żyć w zgodzie z samą sobą, a nie z oczekiwaniami innych.

Niestety, ta świadomość dotarła do mnie dobrych parę lat później.

Po ósme: Nie przywiązywałabym aż tak dużej wagi do frekwencji.

Wiecie, ile lekcji odpuściłabym, mając tę samoświadomość, jaką mam teraz? Dużo. Naprawdę DUŻO.

Korzystałabym z limitów frekwencyjnych ile wlezie. Nie bałabym się zwiać z ostatniej lekcji, żeby zdążyć na wcześniejszy pociąg do domu. Albo nie pójść na polski, bo nie miałam ochoty kolejny raz słuchać, jak to sobie na maturze nie poradzę (fun fact: zdałam ją na 89%). Ale ta łatka „grzecznej dziewczynki”, jaka została mi przyczepiona w początkowym etapie mojej edukacji, sprawiała, że nie mogłam czegoś takiego zrobić. Kolejny raz wyszedł ten irracjonalny strach przed nieznanym oraz próby sprostania oczekiwań i wyobrażeń innych. Robiłam wszystko „jak należy”, by tylko nikogo nie zawieść swoją postawą.

I po dziewiąte: Nie poszłabym na studia. A przynajmniej nie od razu po liceum.

Gdybym kończyła liceum z tą świadomością, jaką mam aktualnie, nie poszłabym na studia. Poza nielicznymi wyjątkami w moim odczuciu są one nic niewarte. W Polsce tylko „produkuje” się kolejnych magistrów – ludzi z tytułem, którzy rzuceni na rynek pracy nie są w stanie sobie na nim poradzić. Bo nie są na to przygotowani. Właśnie dlatego zrobiłabym sobie rok przerwy, żeby go „zmarnować” bez wyrzutów sumienia. Pójść do pracy, zarobić pieniądze, pojechać gdzieś zagranicę. Może wyruszyć w długą podróż, korzystając z młodości i zniżek? Zobaczyć inny świat, skorzystać z ostatniego nastoletniego roku w życiu i lepiej poznać siebie. I dopiero potem rekrutować się na studia. O ile właśnie tego bym chciała.

Może wtedy nie popełniłabym tylu błędów na kolejnym mojej edukacji. Ale o nich innym razem – w kolejnym poście z cyklu: moje przemyślenia.

podróże

Podobne wpisy:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *